Dobry interes

„Dobry interes” 1951 rok

Rok 1951. Jestem kolarzem klubowym, liczącym się w klasie „kartowicz”. Wolno mi ścigać się na dystansie do 50 kilometrów. Bardziej jednak marzy mi się turystyka rowerowa. Chciałbym pokonywać długie dystanse, podziwiać piękne widoki, zwiedzać urocze zakątki Polski, Europy i świata. Marząc, planuję w wakacje odbyć wyprawę rowerową w gronie kilku kolegów. Powstają fantastyczne wizje, ale gdy przychodzi do realizacji, moi przyjaciele stopniowo wycofują się. Pozostaję sam.

Plan przewiduje przejechanie około 1000 kilometrów w ciągu dwóch–trzech tygodni. Czuję, że rodzice nie puszczą mnie samego. W chwili, gdy wydaje się, że już nic z tego nie wyjdzie, spotykam się z o trzy lata młodszych kolegą, który chciałby pojechać ze mną. Nie wiem, co odpowiedzieć. Ja startuję w wyścigach, jestem odpowiednio przygotowany, a Andrzej to 16-letni chłopiec bez odpowiedniej zaprawy. I co robić? Albo moje marzenia spełzną na niczym, albo będę miał kompana i jakoś to będzie. Zwycięża chęć jechania.

– Dobrze, Andrzej – mówię –  jedziesz ze mną.

Żeby uspokoić rodziców mówimy, że pojedzie nas trzech. Heniek, ten trzeci, ma się tylko pokazać, wyjechać z nami do granic miasta i wrócić do domu.

Rozpoczynamy przygotowania, robimy przegląd rowerów, zapasowych części, kompletujemy zaopatrzenie i wreszcie ruszamy. Nasi rodzice nie należą do zamożnych, dostajemy niewielkie kwoty pieniężne i sporo suchego prowiantu, między innymi zup w proszku. Na trasie mamy sobie radzić sami. Mam następujący plan: od trzech lat zajmuję się fotografią i dosyć dobrze opanowałem sztukę wywoływania zdjęć stykowych w formacie 6 x 9 centymetrów. Zabieram ze sobą zbudowaną we własnym zakresie kopiarkę z myślą, że będę robił zdjęcia. Na razie nie zastanawiam się, gdzie będę robił, komu i kto je kupi. Najważniejsze, że jest taka myśl. Myśl ta ma nam przynieść pieniądze w czasie podróży. Tak więc mamy warsztat pracy, prowiant i nadzieję na zarobkowanie. Planujemy trasę. Mają to być Mazury, Podlasie, Mazowsze, na czele z Warszawą i powrót do Włocławka.

Nadchodzi upragniony dzień wyjazdu. Andrzej i Heniek przyjeżdżają w pełnym ekwipunku z obciążonymi rowerami. Żegnani przez rodziców wyjeżdżamy. Wszystko idzie planowo, na przedmieściach miasta robimy krótki odpoczynek, po czym następuje ceremonia pożegnania się z Heńkiem, a my z Andrzejem wsiadamy na rowery i jazda po przygodę. Jedziemy na Lipno, chyba Brodnicę, Nowe Miasto, itd. Pierwszego dnia nie przejechaliśmy dużo, bo około 50 kilometrów. Stwierdziliśmy, że na pierwszy etap to wystarczy, tym bardziej, że trzeba myśleć o noclegu. Nie mieliśmy namiotów, pałatek, karimat, tylko koce i to wszystko. Planowaliśmy zatrzymywać się na wsiach i spać w stodołach. Przed pierwszą nocą nie mieliśmy odwagi iść do gospodarzy i pytać się, czy nas przenocują. Było ciepło. Postanowiliśmy spać w lesie. Znaleźliśmy duży dół z mnóstwem liści. Dół ten stanowił świetne legowisko. Po kolacji poszliśmy spać i pewnie spalibyśmy do późnego ranka, gdyby nie obudził nas głośny i przeraźliwy krzyk: „O Boże, cóż to za diabły!” Momentalnie zerwaliśmy się z naszego „łoża” i zaczęliśmy uciekać w niewiadomym kierunku. Tymczasem nikt nas nie gonił, a przeciwnie – zobaczyliśmy starszą kobietę, która biegła do niedalekiej wsi. Domyśliliśmy się, że to pewnie grzybiarka, która przypadkowo zobaczyła, że w dole coś się rusza i z wielkim przerażeniem zaczęła uciekać. Wróciliśmy do naszego dołu, ale spania już nie było. Zaczęło się robić jasno, stopniowo dochodziliśmy do siebie. Uświadomiliśmy sobie, gdzie jesteśmy i co tu robimy. Następne noce były już normalne i spokojne. Zatrzymywaliśmy się na wsiach u gospodarzy, którzy nocowali nas często bez większych oporów, częstując mlekiem, jajkami i chlebem. Mimo to nasze zapasy żywnościowe stopniowo kurczyły się. Trzeba było myśleć, jak zdobyć pieniądze. Podróż stawała się coraz bardziej przyjemna, obfitowała w wiele wspaniałych krajobrazów i dostarczała mnóstwo wrażeń wzrokowych i emocjonalnych. Andrzej stopniowo nabywał kondycji, tak że pokonywaliśmy dziennie odcinki po 70–80 kilometrów. Czas schodził na jeździe, zwiedzaniu i odpoczynku, a od tego pieniędzy nie przybywało.

W tym momencie wracam do tytułu tej opowieści – „Dobry interes”. Trzeba było zacząć go robić, ale jak, gdzie i u kogo? W planie było fotografowanie i sprzedawanie zdjęć. Jak to często bywa, rządzą nami przypadki. Wtedy również pomógł nam przypadek. Któregoś dnia, jadąc przez miasteczko, mało co nie przejechałem dwojga dzieci. Aby ominąć tzw. „kocie łby”, wjechaliśmy częściowo na chodnik. Naraz z bocznej uliczki prosto przed rower wybiegła gromadka dzieci. Ledwie udało mi się wyhamować i w zdenerwowaniu krzyknąłem: „A wy to skąd?!” Wystraszony chłopak, który był już pod kołami, wykrzyknął: „A z kolonii!” Aha, z kolonii, pomyślałem, a może tam dałoby się zrobić zdjęcia? I tak się zaczęło. Dowiedzieliśmy się, gdzie jest ta kolonia i po odpowiednim przedstawieniu się, kierownictwo zgodziło się na zrobienie zdjęć. Zajęło to dwa dni. W tym czasie dostaliśmy jedzenie takie jak koloniści i pierwszy raz podczas naszej włóczęgi spaliśmy w porządnych łóżkach. Zrobiliśmy zdjęcia i część dzieci je wykupiła. Nie było tego wiele, bo nasi modele, podobnie jak my, nie byli zasobni w pieniądze. Mimo to humory nam się poprawiły, parę złotych przybyło, a nie ubyło. Dwa dni darmowego jedzenia też coś znaczyło, nie licząc porządnego spania. Bardzo nam się to spodobało i pomyśleliśmy, żeby w podobny sposób próbować następny raz. Niestety, szczęście nie zawsze dopisywało. Nikt nie chciał wpadać pod koła rowerów, a szczególnie dzieci z kolonii. Tymczasem pieniądze były na wykończeniu, a przed nami, zgodnie z planem, jeszcze dwa tygodnie podróży.

Kiedy byliśmy coraz bardziej wyczerpani finansowo, fizycznie i psychicznie, stał się cud. Nie były to wpadające pod koła dzieci z kolonii, ale młodzi ludzie w naszym wieku, poubierani jak na tamte czasy w niespotykane piękne niebieskie dresy. Jeden z nich, widząc nas z obładowanymi rowerami, spytał się:

– Czego tu szukacie?

– Najchętniej to noclegu.

– To chodźcie z nami, spytamy trenera, może zgodzi się was przenocować.

Okazało się, że trafiliśmy na obóz bokserski przygotowujący juniorów przez bardzo znanego w Polsce trenera Szydło, prawą rękę jeszcze bardziej znanego i sławnego trenera Sztama. Trener Szydło, widząc, że ma do czynienia z młodymi turystami, przyjął nas pod swój dach. Po dobrej kolacji, noclegu i śniadaniu, a było to w znanym już wtedy Mrągowie, poszliśmy podziękować za tak serdeczne przyjęcie i gościnę i pojechaliśmy dalej. W tym momencie coś nas tknęło. Przecież jest tu tylu potencjalnych modeli, których można fotografować. Od słowa do słowa dogadaliśmy się, że co niektóry podda się naszemu „zabiegowi”. Tymczasem chętnych było niewielu. Już nawet zaczęliśmy żałować, że zatrzymaliśmy się, zamiast jechać dalej i wtedy się zaczęło. Z prześcieradła zrobiliśmy tło i rozpoczęło się fotografowanie. Jak już wspomniałem, było ich niewielu i po półgodzinie kończyliśmy pracę. Składałem aparat, Andrzej zdejmował tło, aż tu naraz wszedł kolejny chłopak i z okrzykiem: „A ja?” zatrzymał nas. Prawdę mówiąc nie mieliśmy już ochoty fotografować tylko jednej osoby. Trzeba było zakładać nowy film, a resztę klatek zmarnować. Mój aparat to 6 x 9 z ośmioma klatkami w filmie. Tymczasem nasz delikwent już siedzi na krześle przed obiektywem i czeka na zdjęcie. Patrzę, a on jest w krawacie przy dresie. Ale w jakim krawacie! Krawat szałowo barwny (szkoda, że wtedy były filmy tylko czarno-białe), szeroki, a na całej powierzchni namalowana jest naga dziewczyna. Robię zdjęcie, chłopak wstaje, chce odchodzić, a tymczasem jego kolega, który to zobaczył, mówi:

– Dawaj krawat, ja też chcę mieć zdjęcie z dziewczyną.

I tak się zaczęło. Chętnych przybywało, krawat zdejmowali, zakładali i siadali do zdjęcia. W krótkim czasie wyrobiłem cały posiadany zapas filmów.

– Koledzy – mówię – mała przerwa, mój asystent doniesie nowe filmy i pracujemy dalej.

Biorę Andrzeja na bok i mówię:

– Raz kozie śmierć, ryzykujemy, dawaj wszystkie pieniądze, jakie masz, ja dam swoje, jedź po filmy i fotografujemy.

Tak też się stało. Ilu chłopaków było na obozie, tylu chciało mieć zdjęcie w krawacie
z dziewczyną. Było ich około osiemdziesięciu. Krawat pochodził z amerykańskich darów
z tzw. „UNRRA”. Starsze pokolenie wie, o co chodzi. Była to powojenna pomoc, głównie żywnościowa i odzieżowa.

Fotografowanie z przerwami na posiłek zajęło mi cały dzień. Następne dwa dni to obróbka. Chłopaki pozakrywali kocami okna, urządziliśmy prowizoryczną ciemnię
i przystąpiliśmy do obróbki. Dla każdego były przeznaczone trzy zdjęcia. Tempo niesamowite. Wywoływanie, kilkusekundowy przerywnik w wodzie, utrwalanie i około minuty płukania. Co pięć minut Andrzej wychodził z trzema jeszcze mokrymi odbitkami
i inkasował pięć złotych. Zdjęcia niedopłukane, niewysuszone, ale naga dziewczyna widoczna, i o to chodziło. Akcja trwała trzy dni, a nasze portfele pęczniały. Był to dla mnie, jak na tamte czasy, dobry interes. Już nigdy mi się taki nie zdarzył. Dobra passa trwała dalej. Po wydaniu wszystkich zdjęć podziękowaliśmy za gościnę i pojechaliśmy w dalszą drogę.

Szybkimi krokami (kołami) zbliżaliśmy się do miejscowości Szymbory. Jest to wieś
w okolicy Wysokiego Mazowieckiego, w której przebywałem około trzy lata w czasie II wojny światowej (do wsi tej będę jeszcze wracał w innych moich opowiadaniach). Po przywitaniu się z gościnnymi gospodarzami, opowieściom nie było końca. Na drugi dzień wszyscy oni musieli pójść do pracy. Był to okres żniw. Nie miał im kto gotować, jedli tylko na zimno. Postanowiłem zrobić im niespodziankę. Mieliśmy zupy w proszku. Smakowo nie były nadzwyczajne, mimo to ugotowałem i zaniosłem pracującym w polu. Wiedząc, że nasze zupy nie będą najsmaczniejsze, pomyślałem, że można je „uszlachetnić”. Dodałem ziemniaki, włoszczyznę, a przede wszystkim bardzo, bardzo dużo wspaniałej wiejskiej śmietany. Tym sposobem moja zupa stała się wyjątkowo smaczna i taką częstowałem żniwiarzy. Byli ogromnie zaskoczeni, że potrafiłem ugotować tak dobrą. Pytaniom i dziwieniu się, że to tylko z proszku nie było końca. Nie wydałem się oczywiście, w jaki sposób ją „uszlachetniłem”. Chcieli wiedzieć, czy mam jeszcze więcej tych zup. Powiedziałem, że tak, więc poprosili, aby im zostawić, a w zamian dadzą nam na dalszą drogę wiejską kiełbasę. Z wielką chęcią zgodziliśmy się na tego typu zamianę. Dostaliśmy około dwa kilogramy. Na drugi dzień pojechaliśmy do Białegostoku, a tam prosto na targ, gdzie za dobre pieniądze sprzedaliśmy całą kiełbasę. Dało nam to prawie pięciokrotne przebicie w stosunku do wartości zostawionych zup. W ten sposób nasz kapitał znowu się powiększył. Natomiast nigdy się nie dowiedziałem i dowiadywać nie chciałem, jak smakowała zupa przez nich ugotowana. Myślę, że nie wpadli na pomysł, aby doprawić ją śmietaną.

My tymczasem kontynuowaliśmy naszą wędrówkę. Mieliśmy wiele innych przygód, ale w tym opowiadaniu ograniczę się wyłącznie do spraw finansowych, bo to nie był koniec naszych zarobków. Po dwóch dniach dojechaliśmy do Warszawy. Odbywał się tam międzynarodowy zlot młodzieży, a jednym z rekwizytów były chusty zlotowe w cenie
pięć złotych za sztukę. Pomyśleliśmy, że skoro dało się zarobić na zdjęciach i na zupach, to może uda się zarobić również na chustach. Nie pamiętam, ile ich kupiliśmy. Wracając do Włocławka, sprzedawaliśmy je po drodze po 15 złotych.

Po trzech tygodniach wędrówki przywieźliśmy więcej pieniędzy niż mieliśmy ich wyjeżdżając. Niestety, już nigdy nie udało mi się powtórzyć takich sukcesów finansowych, jak na opisanej wyprawie rowerowej. Stąd tytuł „dobry interes”.